Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Anna Lamers: Zawsze szłam za nią w ogień, była moim człowiekiem

rozmawia Paulina Błaszkiewicz, zdjęcia: Tomasz Czachorowski
Moja koleżanka podsumowała to krótko: „Lamers, ty już gościa nie znajdziesz. Kto cię weźmie z czwórką dzieci?!”. Zgadzam się z nią, ale nie da się mieć wszystkiego. Brak faceta można przeżyć - mówi Anna Lamers, która adoptowała dzieci swojej zmarłej przyjaciółki.

Beata czy Siwa?
Beata była Siwą już na podwórku. Miała bardzo jasne włosy i stąd ten pseudonim. Pamiętam, że nawet moje dzieci na naszych wspólnych wakacjach tak ją nazywały. Ktoś kiedyś zwrócił uwagę mojej córce, że powinna do niej mówić „ciociu”, a Maja na to: „Ciociu Siwa?” (śmiech).

Jak się poznałyście?
Nie pamiętam. Chyba przez wspólnych znajomych, ale już jakich, gdzie i kiedy, to nie wiem… Miałyśmy dzieci w podobnym wieku - ja, Beata i nasza koleżanka Iza. Kojarzyłyśmy się wcześniej, ale przyjaźń zaczęła się wtedy, gdy dzieci były małe, czyli trzynaście lat temu.

Kim była Beata?
Była projektantką wnętrz. Samotną matką dwójki dzieci, które adoptowałam po tym, jak nagle zmarła, 22 czerwca. Nikt do końca nie wie, czy to był zawał. Równie dobrze to mógł być zator, tętniak itp.

Pamiętasz ten dzień, kiedy Beata odeszła?
Oczywiście, że tak. Rozmawiałam z nią godzinę wcześniej przez telefon. Beata miała tak, że od godz. 13 do 15 drzemała, wolny zawód… Tego dnia rozmawiałyśmy około 12, ona miała coś zrobić i jeszcze do mnie oddzwonić. Kiedy po 13 nie dzwoniła, pomyślałam, że na pewno poszła spać, ale kilkanaście minut później odebrałam telefon z informacją, że Beata nie żyje. Wyszłam z pracy i natychmiast pojechałam do niej do domu. Nie wierzyłam w to, dopóki nie zobaczyłam jej martwej. Łudziłam się jeszcze, że to jakiś głupi żart. Znalazł ją syn, który usłyszał, jak coś spadło w kuchni. Po 15 minutach przyjechało pogotowie. Stwierdzili zgon.

Jak wyglądała Twoja przyjaźń z Beatą?
Byłyśmy ze sobą blisko, ale nie spędzałyśmy razem każdej wolnej chwili. Miałyśmy taki zwyczaj, że we dwie chodziłyśmy na imprezy, jako osoby towarzyszące, nawet na wesela czy duże bale. Co roku spędzałyśmy razem jeden dzień podczas świąt. Codziennie rozmawiałyśmy przez telefon. Zawsze mówiłam, że mieszka na wygwizdowie, a ja w samym centrum, więc namiętnie odwiedzałyśmy się w pracy. U mnie wszyscy ją znali. Kiedy zmarła, to wiedzieli, że umarł członek rodziny.

Jaka ona była? Za co ją lubiłaś?
Może powiem, co mnie w niej wkurzało, bo lubiłam ją za całą resztę (śmiech). Na przykład dzwoniłam do niej, gdy przeżyłam w życiu coś ważnego. Mówiłam: „Wiesz, chciałam się tak tylko pozwierzać...”, a nagle słyszałam w słuchawce: „Ana, tu stoję, rozmawiam z tym i z tym…” i tak ciągnęła przez dwadzieścia minut. Beata opowiadała o wszystkim, co działo się dookoła. To mnie wkurzało. Z całego serca kochałam ją za wszystko, poza tym. Nie lubię ludzi nadmiernie serdecznych, takich, którzy słodzą. Siwej mogłam zawsze powiedzieć: „Skończ pie…ć.”, a ona do mnie mówiła: „Lamers, weź się ogarnij”.

To brzmi jak rozmowa dwóch facetów.
Obie miałyśmy takie „męskie umysły” i byłyśmy bardzo konkretne.

Może dlatego, że obie same wychowywałyście dzieci?
To na pewno. Uwielbiałam w Beacie to, że czytała wszystkie artykuły psychologiczne, jakie się pojawiały. Ja za tym nie przepadałam, ale teraz - gdy jej już nie ma - sama je czytam, gdy tylko coś takiego wpadnie mi w ręce.

Według mnie jesteście przykładem kobiecej solidarności, ale takiej prawdziwej. Mam wrażenie, że my, kobiety łatwo znajdujemy przyjaciółki… Pojawia się tylko pytanie, jakie to są przyjaźnie?
To prawda, masz rację. Zazwyczaj kobiety umawiają się na kawę albo na piwo, by pogadać o tym, jacy to faceci są źli. Taki klasyk. Ja swoich przyjaciół mogę policzyć na palcach jednej ręki. Znam mnóstwo ludzi i wielu z nich mogę uznać za dobrych znajomych, ale słowo „przyjaciel” oznacza dla mnie coś więcej. Podam ci przykład, jak to działa: gdybym przeczytała w gazecie, że Siwa wyjechała do Wielkiej Brytanii i zabiła człowieka, to wiedziałabym, że miała dobry powód. Ona była moim człowiekiem, z którym mogłam się pokłócić i nie zgodzić, ale kiedy trzeba było, to szłam za nią w ogień.

Poszłaś, biorąc pod swoją opiekę 13-letnią córkę i 17-letniego syna Beaty po jej śmierci. Nie miałaś wątpliwości?
Nie. Żartuję, że to była najkrótsza ciąża w moim życiu. Przyszłam do nich i oznajmiłam, że zostaję, a one były raczej z tego zadowolone. Potem powiedziały pani psycholog z policji, że chcą być ze mną. Ja też musiałam być pewna, że to im pasuje. To nie mogło wyglądać tak, że przyszła ciocia i teraz ułoży im świat.

Czego się najbardziej obawiałaś? Wiem, że sama jesteś matką dwójki nastolatków, ale to jednak była zupełnie nowa sytuacja.
Teraz cię zaskoczę. Otóż jestem ch… panią domu. W domu mam posprzątane, ale gotowanie to jest to, czego z całego serca nienawidzę. Jak gotuję, to lepiej do mnie nie podchodzić. Z kolei Beata była petardą, jeśli chodzi o te kwestie: śniadania, obiadki, kolacyjki - pełen serwis. Bez przerwy oglądała programy kulinarne. Pierwsza zbawienna myśl, jaka przyszła mi do głowy, gdy zostałam z dziećmi, to obiady w szkole.

Co na to dzieci Twojej przyjaciółki?
Nie są zachwycone, ale przyjęły to z godnością.

A jaką Ty jesteś mamą?
Bardzo ufającą swoim dzieciom. Ufam też ludziom. Jeżeli z kimś uzgodnię, że nasza relacja będzie się opierać na zaufaniu i szacunku, to wierzę też, że nic strasznego się nie stanie. Mam na tyle dobry kontakt z moim starszym synem, że wiem o nim wszystko. Czasem nawet nie chciałabym aż tyle wiedzieć, ale wiem. To jest dziecko, które jak nie chce iść do szkoły, to do mnie dzwoni i mówi, że nie pójdzie. Ale za to bycie kumpelą płacę też frycowe. Znajomi mówią, że tak traci się autorytet. Ja jednak wolę taką formę, bo wierzę, że można się dogadać.

Ty też byłaś tak wychowana? W domu pełen luz?
Nie do końca. Wiesz, moje dzieciaki też znają zasady, to nie jest tak, że pozwalam na wszystko. Mamy jasno określone reguły i się ich trzymamy. A ja? Ja zostałam wychowana przy pomocy kija. Pasek był w domu, ale jeśli mam być szczera, to nie odczuwam tego jako traumy. Takie były czasy. To nie było jakieś pranie, ale jak na Wrzosach pozbieraliśmy z dzieciakami niewybuchy, to cała ulica dostawała w tyłek i krzyczała. Dla wszystkich było jasne, co się stało. Czasy i świadomość się jednak zmieniły i w tej chwili nikomu do głowy nie przychodzi, żeby dziecko uderzyć. Ja tego nigdy nie zrobiłam.

Jak zareagowali Twoi bliscy, kiedy dowiedzieli się, że adoptujesz dzieci przyjaciółki?
Najgorzej przyjęła to moja babcia, którą na początku roku przeprowadziłam ze Szczecina do mnie, do Torunia, po czym sama się wyprowadziłam do innego domu. Z resztą było OK. Fajnie zareagowały moje dzieci - stwierdziły, że teraz mają nowe rodzeństwo.

Rozmawiałaś kiedyś z Beatą o tym, co by było, gdyby którejś z Was coś się stało?
Tak. Miałyśmy taką koleżankę, która zachorowała na raka. Strasznie cierpiała, a mąż nie bardzo potrafił jej pomóc. Tymczasem ona w tej sytuacji potrzebowała kogoś, kto pójdzie jak przeciąg. Beata kiedyś do mnie zadzwoniła i powiedziała: „Wiesz co, jeśli ze mną tak kiedyś będzie, to musisz być moim pitbullem szpitalnym”. Obiecałam jej to i tego samego oczekiwałam w zamian. Kiedy nasza koleżanka zmarła, to obie wiedziałyśmy, że w razie potrzeby zajmiemy się swoimi dzieciakami. Inna sprawa jest taka, że na co dzień jednak w ogóle nie myśli się o tym, że coś takiego naprawdę się wydarzy.

Myślisz teraz o sobie? Słyszałam, że jak ma się nastoletnie, tak zwane odchowane dzieci, to można zacząć myśleć o sobie.
Nie. Zanim zmarła Beata, to myślałam, że może wyjadę na dwa miesiące popracować do Norwegii, ale już nie mam takich planów. Teraz mam kolejne dzieci. Ostatnio zadzwoniła do mnie koleżanka, która jest na etapie poszukiwania mężczyzny. Kiedy dowiedziała się, że zaadoptowałam dzieci mojej przyjaciółki, podsumowała to krótko: „Lamers, ty już gościa nie znajdziesz. Kto cię weźmie z czwórką dzieci?!”.

I co Ty na to?
Zgadzam się z nią, ale nie da się mieć wszystkiego. Brak faceta można przeżyć, ale są jeszcze pewne drobnostki egoistyczne, na które nie bardzo mogę sobie teraz pozwolić. Własne dzieci możesz podrzucić do przyjaciółki, a bycie niespokrewnionym opiekunem nieco się od tego różni. Jest dużo większy rygor. Teraz zaczęłam się też zastanawiać np. nad tym, czy mogę brać udział w protestach. Nie wiem, co sąd na to powie. Czy uzna mnie za odpowiedzialną osobę, skoro chodzę po ulicach i krzyczę. Zadaję sobie takie pytania.

Przeciwko czemu krzyczysz?
Ostatnio przeciw reformie sądów.

Bronisz też praw kobiet.
Tak. Jak jest Manifa, to staram się działać. Staję w obronie wszystkich kobiet - tych, które pracują w ciężkich warunkach, mają problemy z alimentami, ze wszystkim. Do szewskiej pasji doprowadzają mnie takie codzienne różnice pomiędzy kobietami a mężczyznami.

Krótko mówiąc, jesteś feministką.
Nie do końca. To znaczy jestem, ale nie chcę używać jakichkolwiek nakładek. Lubię określenie społecznik. Feminizm socjalny, ale nie liberalny - to moje wewnętrzne hasło. Niesamowite było dla mnie to, że na te nasze ubiegłoroczne protesty przychodziła masa facetów. To było coś. Przecież nie chodzi o to, by oni rodzili dzieci albo żeby w ramach równouprawnienia nosić za nimi zakupy. Dobrze jest, gdy mężczyźni rozumieją, że np. dzieci są wspólne i że prawo do podjęcia decyzji o aborcji też jest wspólne.

A nie jest tak, że to kobiety mają dzieci?
W dziewięćdziesięciu procentach tak. To kobiety mają dzieci, ale to ma swoje wady i zalety. Przy okazji adopcji miałam spotkania z kuratorką. Była zaskoczona, kiedy jej powiedziałam, że z moim byłym mężem mam nad córką opiekę naprzemienną. Wiem, że gdybym tylko kiwnęła palcem, to miałabym całkowitą opiekę, bo takie jest prawo, ale przecież dziecko ma ojca i matkę. Dlaczego, kiedy rodzice się rozstają, jedno z nich ma być gorsze? Instytucja opieki naprzemiennej może działać genialnie.

Rozumiem, że u Ciebie właśnie tak działa?
Tak. Nie dogaduję się z moim byłym mężem w każdej innej sferze życia, ale jeśli chodzi o dziecko, to nie mamy najmniejszych problemów.

Jak tak Ciebie słucham, to trudno mi zgodzić się z Twoją koleżanką, że teraz już nie znajdziesz faceta. Idealna partnerka…
(śmiech) Tylko jest jeden problem, ja mam włoski charakter.

To znaczy?
Jestem księżniczką, jeśli chodzi o facetów, na pewno nie Matką Teresą z Kalkuty. Jestem społecznikiem i mam dzieci, ale to wcale nie oznacza, że chcę leczyć każdego napotkanego na ulicy. Kiedyś tak miałam, ale już mi przeszło. Nie chcę więc być z kimś, kogo miałabym niańczyć.

Patrzę na Twoje tatuaże. Nie wyglądasz z nimi na matkę Polkę.
Mama Siwa też miała tatuaże.

Kiedy zrobiłaś pierwszy?
W 1996 roku, a później długo, długo nic. Po ciążach poukrywałam w ten sposób niektóre niedoskonałości ciała. Potem zmarł mój dziadek, więc napisałam na sobie jego imię po aramejsku, a kiedy zmarła Siwa, to też zrobiłam tatuaż.

To ten zgaszony papieros na ramieniu?
Tak. Siwa na Facebooku wrzucała same zakonnice z papierosami albo piękne, palące kobiety. Ona wszystkim kojarzyła się z papierosem.

Anna Lamers

torunianka, matka czwórki dzieci, społeczniczka działająca m.in. na rzecz kobiet. Na co dzień pracuje w biurze nieruchomości.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!