Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie jestem tyranem

Z Markiem Rubnikowiczem*, dyrektorem Muzeum Okręgowego w Toruniu, rozmawia Jan Oleksy
Jacek Smarz
Dlaczego miałbym siebie nie lubić? Nie jestem narcyzem, ale uważam, że osiągnąłem to, do czego dążyłem. I nie ma w tym nic złego.

Ogląda Pan mecze Polski na Euro? Jakie wrażenia?
Dopiero teraz widać konsekwencję w tworzeniu zespołu reprezentacji. Już wcześniej mieliśmy dobrych zawodników, którzy byli indywidualistami, ale nigdy nie było gry zespołowej. Dzisiaj mamy zespół, a to jest różnica. Trenerowi Nawałce udało się to osiągnąć.

Myślę, że nie tylko w sporcie jest to ważne. Dyrektor muzeum jest jak trener?
Jest tu wiele podobieństw. Na pewno rolą szefa jest stworzenie zespołu, który składa się ze świetnych specjalistów. W instytucji, którą kieruję, nie brakuje takich. W połączeniu z odpowiednimi mechanizmami współdziałania organizacja dobrze prosperuje i realizuje autorski program.

Jest w tym miejsce na demokrację?
Musi być. Jeżeli nie bierze się pod uwagę cech merytorycznych i osobowych zespołu, to nic z tego nie wyjdzie. Lider konsekwentnie nadaje im tempo.

Ale żeby być konsekwentnym, trzeba być trochę tyranem.
To stanowczo zbyt mocne słowo. Trzeba być zdecydowanym w działaniu. Nie można bać się podejmowania decyzji, nawet tych mało popularnych, bo najważniejszy jest efekt finalny. Pojęcie „tyran” źle mi się kojarzy.

Użyłem tego słowa, bo tak się o Panu mówiło na mieście.
Dobrze, że użył pan czasu przeszłego. Nie przesadzajmy z tym tyranem. Zawsze konsekwentnie realizowałem swoją wizję programową i po 10 latach widać, że się sprawdziła. Dziś zespół funkcjonuje bardzo dobrze...

Jak się czuje facet w instytucji tak bardzo zdominowanej przez kobiety?
Działanie w takim zespole na pewno wymaga nieco innego podejścia. Trzeba uwzględnić pewne uwarunkowania, takie jak macierzyństwo czy cechy charakterologiczne. Jednak odnajduję w tym dużo pozytywów. Nie ma rozwiniętej agresji, a praca w tak specyficznym segmencie, jakim jest muzealnictwo, automatycznie przenosi się na zachowania ludzi.

W tej branży kobiety są lepsze od mężczyzn?
Momentami są bardziej dokładne, bardziej analityczne. Panowie zostawiają zawsze większy margines na lekką improwizację. Akurat w materii muzealnej połączenie tych dwóch aspektów bardzo dobrze się sprawdza. Musi być miejsce na konkret, ale też na improwizację.

Czyli ma Pan klucz do kobiet?
Jakoś udaje mi się z nimi współpracować, tym bardziej że mój dom był i jest domem, w którym dominują kobiety.

Ma Pan córkę?
Tak. Od pewnego czasu pojawił się zięć, z którym stanowimy pewnego rodzaju enklawę.

Jak wyglądał Pana dom rodzinny?
Był zawsze pełen ciepła, przyjaznych relacji, a jednocześnie szacunku do pracy i do konkretu. To wyniosłem z domu. Rodzice powtarzali: „Jak pracujemy, to pracujemy na maksa, jak odpoczywamy, to też na maksa”.

Jakim był Pan chłopcem?
Od podstawówki byłem klasycznym molem książkowym.

Marek grzeczny chłopiec?
Z tą grzecznością to za dużo powiedziane. Jak każdy chłopak też potrafiłem stwarzać problemy, ale nie na tyle duże, żeby w czymś przeszkadzały. Kiedy lekko próbowałem zboczyć z wytyczonej i kontrolowanej przez rodziców ścieżki, to następowało tak zwane naprowadzanie.

W naszych czasach chyba było mniej pokus?
Nie zgodzę się. Były inne pokusy. Na tej zasadzie można by powiedzieć, że w naszych czasach żyło się lżej, a to nieprawda. Na pewno byliśmy bardziej prospołeczni, wychowywani w szacunku do grupy. Dzisiaj żyjemy w bardzo zindywidualizowanym świecie, często wirtualnym, w którym kontaktujemy się dwoma palcami na telefonie komórkowym. Nie ma czasu na refleksję. To nie jest pozytywne, aczkolwiek w każdych warunkach trzeba znaleźć dla siebie miejsce, bo inaczej by człowiek oszalał.

Swoje miejsce znalazł Pan z łatwością?
Miałem ten przywilej, że uczyłem się tego, czego chciałem. Po skończonych studiach miałem propozycje kilku miejsc pracy. Może było mi łatwiej dzięki temu, że byłem molem książkowym i olimpijczykiem.

To efekt ambicji?
Miałem satysfakcję z tego, co robiłem. Wszystkie zawody, które wykonywałem, były zbliżone do tego, czym się dzisiaj zajmuję - oscylowały wokół historii, archeologii, zabytkoznawstwa. Zawsze nosiło mnie przysłowiowe licho. Nie miałem mieszkania, więc założyłem spółdzielnię mieszkaniową młodych pracowników UMK. Później nie miałem domu, więc zacząłem go budować. Ciągle musiałem coś robić. To prawda - w życiu staram się podejmować takie działania, które zaspokajają moje ambicje.

Przenosi Pan sztukę do domu?
Nie da się żyć w rozdwojeniu jaźni. Dla mnie dom zawsze był miejscem, gdzie żyło się w otoczeniu staroci, tradycji, też po części swoistego gadżeciarstwa. Lubiłem to i nadal lubię. Moi domownicy również. Córka jest konserwatorem po dwóch kierunkach, konserwacji kamienia i konserwacji malarstwa, żona chemikiem, ale też połknęła tego bakcyla. To jest dom, w którym są nie tylko starocie, ale także zwierzęta. Nie rasowe, jedynie takie porzucone przez ludzi. Te zwierzaki są najbardziej kochane. W tej chwili mamy ich mniej - tylko dwa koty i pies, ale był moment, że mieliśmy sześć kotów i trzy psy.

Wpłynął Pan na wybór zawodu córki i… na gust żony. Ukształtował je Pan?
Żony nie musiałem kształtować, bo po prostu to lubiła. Natomiast córka jest zbyt mocną osobowością, żeby się dała kształtować.

Silniejszą od Pana?
Generalnie to dom silnych osobowości, ale dogadujemy się. Córka wychowała się ze mną na wykopaliskach, dla niej to było naturalne otoczenie. Miała swój zestaw wykopaliskowy, czyli wiaderko i łopatkę. To się przełożyło na jej życie. Ale pamiętam zdarzenie z muzeum Pergamonu. Hania miała wówczas 10 lat, opowiadałem jej o rzeźbach greckich, gadałem, gadałem, gadałem… aż zobaczyłem, że jest potwornie znudzona. Niedawno mi to przypomniała. Dopiero po latach zrozumiała, co to jest pasja. Nie da się jej narzucić, do niej trzeba dojrzeć. Wcale nie byłem zwolennikiem tego, żeby poszła na konserwację. To był jej wybór.

Z drugiej strony pasja też może być niebezpieczna. Można się w niej zatracić?
Na tym etapie rozwoju chyba mi to już nie grozi. (śmiech)

Umie Pan wypoczywać?
Pewnie zabrzmi to absurdalnie, ale wypoczynkiem może być praca. „Nicnierobienie” nie jest dla mnie. Jestem typem, którego ciągle nosi, który musi coś robić. Lubię aktywny wypoczynek. Może być to rower albo pływanie. Nie widzę siebie jako starszego pana, leżącego na kanapie lub siedzącego w fotelu z buteleczką piwa.

Oj, chyba jest Pan trudnym człowiekiem?
Ale skąd takie założenie od początku naszej rozmowy?

Niespokojny typ musi być trudny.
Jestem bardzo spokojny i konsekwentny, starający się realizować swoje pasje, a mam ich wiele. Czy dlatego jestem trudny?

Musiałbym o to spytać Pańską córkę albo lepiej żonę…
Ona też ma swoje pasje. Każdy z nas ma dużą dozę tolerancji. Może to jest recepta na długoletnie bycie z sobą różnych indywidualności?

Długo jesteście razem?
Małżeństwem jesteśmy już 35 lat, natomiast znamy się od szkoły podstawowej.

Jeżeli kobieta wytrzymuje z Panem tyle lat, to rzeczywiście nie może Pan być trudnym człowiekiem.
To kwestia szacunku do drugiej osoby. Oczywiście możemy dyskutować, możemy się nie zgadzać w pewnych kwestiach, ale zawsze osiągamy konsensus. Nawet w drobnych sprawach. Jeżeli oboje decydujemy się na koty, które są domownikami, to zgodnie ustalamy, że śpią na kanapach!

Generalnie, nie lubi Pan rozmawiać o sprawach rodzinnych, prawda?
Staram się oddzielać pracę od domu. Wielu dziennikarzy może mieć do mnie pretensje, bo nie opowiadam, jak spędzam wakacje… Uważam to za moją sferę prywatności, a ta, jak sama nazwa wskazuje, jest wyłącznie moja i moich najbliższych. Życie mnie tego nauczyło.

Co Pana najbardziej irytuje w ludziach?
Fałsz. To jest cecha, której nigdy nie tolerowałem, jest dyskwalifikująca. W pewnych działaniach jestem prostolinijny.

Najgorsze są niedomówienia...
Prostolinijni ludzie nie zawsze są popularni i lubiani. Jednak z perspektywy czasu uważam, że to efektywne. Nie znaczy to wcale, że każdy musi się ze mną zgadzać. Wszyscy mają prawo do wyrażania własnych poglądów.

Co jest Pańską wadą?
Upór. Łatwo się nie podaję. Jestem uparty, jednak nie mam w sobie zawiści, nie noszę w sobie jadu. Wierzę, że ludzie są dobrzy.

Czyli lubi Pan ludzi?
Lubię ludzi, choć niektórzy potrafią też być niestety strasznie toksyczni. Unikam tych negatywnie działających, psychicznie dołujących, malkontentów, twierdzących, że wszystko jest niedobre. Przecież świat jest piękny. Pozytywne myślenie daje pozytywne reakcje.

Przyjemniej wstać rano z uśmiechem na twarzy!
I popatrzeć, że pogoda jest ładna. Ja wbrew pozorom jestem prostą osobowością.

Tak przynajmniej o sobie sądzi dyrektor, który lubi siebie.
Dlaczego miałbym siebie nie lubić? Nie jestem narcyzem, natomiast uważam, że osiągnąłem to, do czego dążyłem. I nie ma w tym nic złego.

Marek Rubnikowicz

historyk i archeolog, doktor nauk humanistycznych w zakresie archeologii, od 1979 pracował na UMK, od 1993 na stanowisku wojewódzkiego konserwatora zabytków w Toruniu. W 1999 powołany został na stanowisko zastępcy generalnego konserwatora zabytków, a także pełnił obowiązki generalnego konserwatora zabytków, od 2002 pełnił funkcję kujawsko-pomorskiego Wojewódzkiego konserwatora zabytków, w 2007 objął stanowisko dyrektora Muzeum Okręgowego w Toruniu, głosami Czytelników „Nowości” zdobył tytuł Torunianina Roku 2015.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!