Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Nie kopiuj, nie odtwarzaj...

Justyna Król
Maciej Wiśniewski
[Rozmowa z Katarzyną Kowalczyk z Bydgoskiego Handmade Roomu] Gdy słyszę o kolejnej szyjącej mamie, biorę trzy głębokie wdechy. Większość tych biznesów pada po około roku.

Ludzie mówią, że nie jest z Tobą lekko…
Zależy od dnia (śmiech). Staram się być otwarta i ugodowa, ale z natury jestem raczej zdystansowana i zamknięta w sobie, przez co mogę sprawiać wrażenie niedostępnej. Bywa, że nie jestem miła, ale chyba ogólnie dam się lubić, bo wiele osób po kilku spotkaniach wpada do Bydgoskiego Handmade Roomu już nie tylko na zakupy, ale i na kawę.

I słodkości. Te zawsze tu leżą, ale słodki klimat to nie Twoja estetyka.
Fakt, aniołki i inne bibeloty to nie ten adres. Niestety, często odmawiam przyjęcia czegoś do sklepu, ale to chyba jest kluczem do sukcesu w tej branży.

Nie każdy może wystawiać prace w Bydgoskim. Ludzie się nie obrażają, gdy odsyłasz ich z kwitkiem?
Cóż, mam określoną wizję naszego miejsca. Współpracuję głównie z lokalnymi twórcami i projektantami, ale oczywiście nie z każdym. Pierwotnie wystawialiśmy przedmioty około 50 artystów, dziś jest to dwudziestu kilku wyselekcjonowanych. Ogranicza nas metraż, sprzedajemy tylko to, w co wierzymy. Wiesz, to też nie jest tak, że wszystko, co mam w sklepie, chciałabym zabrać do domu. Staram się być obiektywna. Ja mam swoje upodobania, ludzie mogą mieć inne, ale jednak chcemy być kojarzeni z określonym poziomem. Obserwuję trendy, widzę, czego ludzie szukają, podążam też tym tropem.

Rękodzieło wielu ludziom kojarzy się z Cepelią i tym specyficznym powiewem przeszłości, zapachem starości…
U mnie obrazków z haftów krzyżykowych i makatek nie kupisz (śmiech). Stawiamy na przedmioty użytkowe, bez zagracania otoczenia. Są to w większości projekty, które mają też swoją funkcjonalność - kubki, zegary, biżuteria, ubrania, maskotki, kalendarze, magnesy… Przychodzą po to nie tylko hipsterzy i blogerzy. Trafiamy do ludzi w różnym wieku. Wśród klientów są też mężczyźni.

Dzisiejszy handmade ma za zadanie nie tylko wyglądać. To często spersonalizowane projekty… Kupujemy dla siebie czy raczej dla kogoś?
Zdecydowanie dla kogoś. Polacy powoli doceniają unikatowość przedmiotów, ale jeszcze niekoniecznie chcą się sami tym otaczać. Te wyjątkowe rzeczy kupują zwykle komuś w prezencie. Na sobie wolą przyoszczędzić.

To kwestia ceny?
Raczej mentalności. W Polsce zapomina się o tym, że cena to nie tylko składowa materiałów i wykonania przedmiotu, ale też pomysłu. Na Zachodzie to normalne, że płaci się za idee, kreatywność, autorskie projekty. Polscy rękodzielnicy nie mogą na to liczyć, ale jeśli chodzi o wycenę projektów, są dwa obozy. Pierwszy to ludzie, którzy wiedzą, że muszą jak najtaniej sprzedać, aby w ogóle coś poszło, bo taki mamy rynek. Drugi to osoby uważające swoje prace za te z najwyższej półki i zawyżające cenę na tyle, że to i tak się nie sprzeda. Bywa, że te prace są bardzo przeciętne. Albo przychodzi pani, robiąca to samo, co kilka innych na jej osiedlu i chce za to pięć razy więcej. Nagminnie też zdarza się, że takie osoby bazują na gotowych wykrojach…

Niektórzy chyba myślą, że zwęszyli przepis na łatwy biznes…
Oj, tak! Co drugiej osobie wydaje się, że to banalnie proste. Że sama sobie to czy tamto uszyje, wystarczy się przyjrzeć… Tylko że większość w ogóle nie jest w stanie tego wykonać. Od pomysłu do realizacji jest daleka droga, choć może się komuś wydawać, że jest inaczej.

Często wydaje się tak młodym mamom, prawda?
Gdy słyszę o kolejnej szyjącej mamie, biorę trzy głębokie wdechy. Większość tych biznesów pada po około roku.

Sporo ludzi jednak próbuje… Twórcy pojawiają się i znikają.
Tak i to trochę zabawne. Rękodzielników jest więcej niż samego zapotrzebowania na rękodzieło, ale rynek szybko to weryfikuje. Ludzie najczęściej popełniają ten sam błąd - zapalają się do tworzenia czegoś, ale nie mają do zaoferowania nic autorskiego, nowego, swojego… Tylko kopiują, powielają, odtwarzają. Korzystają z tych samych tkanin, wzorów, a później jest wielkie rozczarowanie. Takie projekty umierają.

A co z prawami autorskimi?
Wiesz, to wygląda tak, że wystarczy zmienić trzydzieści procent i to już nie jest plagiat. Ludzie na tym żerują. Zwłaszcza że to dosyć płynna zasada, bo nigdzie nie jest określone, co się w tych trzydziestu procentach mieści.

Myślą, że skoro innym się sprzedaje, to oni też odniosą sukces?
Dokładnie. Są przekonani, że jeśli ciocia kupiła, koleżanka kupiła, to produkt się przyjmie. A praca nad promocją marki jest żmudnym procesem. Najczęściej właśnie młode mamy zapalają się tak na chwilę. Myślą, że skoro siedzą w domu z dzieckiem, to mogą np. szyć, ale tylko nielicznym udaje się utrzymać taki domowy biznes. Nie wystarczy mieć czas. Potrzeba ogromnej wytrwałości i pomysłu, który się przebije. Wypracowanie stałego grona klientów to ciężka praca. To, że raz coś się sprzedało, jeszcze niczego nie oznacza.

Z tego, co mówisz, handmade to tak naprawdę ciężki kawałek chleba i prowadzenie własnej firmy - walka o klienta, niepewna pensja…
I bywa, że zarwane noce. Ja sama tworzę. Czasem tak długo nic się nie dzieje, że mam ochotę zwijać interes, a za chwilę jest tyle zleceń, że nie ma czasu na sen, zjedzenie czegokolwiek… Ale kocham to, co robię. Jeśli przestanę, zmienię pracę. Choć już dziś wiem na pewno, że nie chciałabym pracować u kogoś. Działanie na własny rachunek to dla mnie jedyna słuszna droga. Jestem dość zawzięta i uparta.

Zawsze tak było? Wiedziałaś, co będziesz robić od dziecka?
Pochodzę z Pakości pod Inowrocławiem i zawsze ciągnęło mnie poza miasto, z którego pochodzę. W ostatniej klasie podstawówki trafiłam na artykuł w gazecie o plastyku w Nałęczowie. Proponowali zajęcia z zabawkarstwa, materiałoznawstwa - dla nastoletniej dziewczyny, która lubiła manualnie i plastycznie się realizować, było to niesamowicie atrakcyjne w kontekście wyboru szkoły. Poszukałam więc najbliższego liceum plastycznego, a że rodzice nigdy niczego mi nie zabraniali, obrałam kierunek Bydgoszcz.

I zapuściłaś korzenie. Plastyk był tego wart?
Ta szkoła wiele mi dała, nie tylko jeśli chodzi o podstawy wiedzowe w zakresie sztuk wizualnych, ale też kształtowanie mnie. Startowałam na studia artystyczne, ale się nie dostałam. Nie wyobrażałam sobie, by dalej być na utrzymaniu rodziców, chciałam już sama zarabiać, wynająć mieszkanie, żyć po swojemu i na swój rachunek. Tak też zrobiłam. Nie chciałam studiować czegokolwiek, więc zaczęłam pracę w gastronomii. Potem było filmoznawstwo, filologia polska. Nie wszystko mnie pochłaniało, ale z przedmiotów, które mnie kręciły, byłam naprawdę dobra. Przez chwilę miałam nawet wizję, że będę uczyć w szkole, do dziś zdarza mi się udzielać korepetycji z polskiego, robić korekty tekstów.

Ale przyszedł moment, gdy znów złapałaś za pędzel…
Podczas stażu w Urzędzie Miasta, w Wydziale Administracji Budowlanej, dużo czasu spędzałam u plastyka miejskiego. To były takie moje pierwsze zderzenia z przestrzenią miejską - inspirujące na tyle, że zaczęliśmy z kumplem malować ściany. Na własny rachunek. Z czasem dołączyła do nas koleżanka Magda. Były to różne zlecenia - przedszkola, pokoje dziecięce, elewacje budynków. Każda ściana była wyzwaniem, wymagała innej techniki. Odnawialiśmy też zegar na kościele, na rusztowaniach. Zajmowaliśmy się projektowaniem graficznym folderów, plakatów, ulotek, banerów, reklam internetowych. Lubiłam to, ale coraz bardziej irytujący był fakt, że klienci nie mając o tym pojęcia, chcieli coś kolorowego, rzucającego się w oczy. Nas kicz zwyczajnie męczył i kłócił się z naszym poczuciem estetyki. Trzeba było iść w innym kierunku. Wtedy wymyśliłyśmy z Magdą, że nasze rysunki będziemy umieszczać na różnych powierzchniach użytkowych - koszulkach, torbach, kalendarzach… I tak powstała NUKA, nasza wspólna marka.

Poszło szybko, jeśli dobrze kojarzę…
Nie było lekko. Zaczęłyśmy się wystawiać, m.in. na pchlim targu w Mózgu, ale musiałyśmy zlecać druk podwykonawcom, więc ceny nie były konkurencyjne. Na szczęście nasze projekty obroniły się same. Spodobały się na tyle, że zaproponowano nam współpracę przy tworzeniu przestrzeni Kamienicy 12 i dzięki temu udało się otworzyć pracownię, w której teraz jesteś.

Tutaj drukujecie same…
Tak, możemy realizować projekty od A do Z, a także je sprzedawać. To zupełnie inna bajka. Po drodze pojawił się też sklep z rękodziełem. Bywając na różnych targach, miałyśmy już rozeznanie, co jest na rynku oraz sporą sieć kontaktów, które wystarczyło odkopać. Tak zaczęła się współpraca z twórcami, których prace dostępne są od ponad dwóch lat w Bydgoskim Handmade Roomie.

Środowisko przyjęło Was bardzo dobrze. Pamiętam, że już na otwarciu pracowni po koszulki z Waszymi nadrukami ustawiała się kolejka…
Tak, zrobiłyśmy akcję z odbitkami za symboliczną piątkę i powtarzamy ją cyklicznie, bo bardzo się spodobała. Ogólnie sporo było pracy - zakup i zamontowanie maszyn, przygotowanie ciemni, wcześniej remont lokalu. Udało się i chyba znalazłyśmy swoje miejsce na mapie Bydgoszczy. Włączamy się regularnie w Międzynarodowy Festiwal SITOFEST. Zwykle odbić można autorskie projekty Magdy i moje, ale bywa, że zapraszamy do udziału w projektowaniu też osoby z zewnątrz - swego rysunku użyczyła nam m.in. Milena Milak.

Z pasją rysujesz…
Dla mnie rysowanie to dobra zabawa. Za artystkę się nie uważam, nie podchodzę do tego zbyt ambicjonalnie. Robię to, by się zrelaksować, dla przyjemności. Jeśli uważam, że coś mi się udało, umieszczam to na przedmiotach użytkowych. Pracując przy sitodruku, przyzwyczaiłam się do pracy piórkiem, tuszem i cienkopisem… Z zasady bazuję na tych narzędziach, by nie zamykać sobie drogi do przeniesienia danego motywu na matrycę, ale czasem bardzo brakuje mi na przykład malarstwa olejnego.

Już sześć razy doszło też za Twoją sprawą do „Rękoczynów” - czym są tak właściwie?
Targi rzeczy wyjątkowych zrodziły się dość spontanicznie. Pierwszą edycję zrealizowaliśmy wraz ze Spółdzielnią Socjalną Art Deco przy okazji biegu Rock’n’Run. Stwierdziliśmy, że towarzysząco dla koncertu w bramie 12 Kamienicy, można coś jeszcze zorganizować. I padło na targi. Podpytałam znanych mi wystawców, czy byliby chętni do udziału w takim przedsięwzięciu. Przyklasnęli i tak to się zaczęło. Ostatnie odbyły się w maju. Oczywiście można podczas nich kupić różne przedmioty, ale wartością tych cyklicznych spotkań jest też właśnie samo spotkanie z twórcą, autorem prac, możliwość poznania jego dzieł w szerszym zakresie, dowiedzenia się, jak powstają, skąd projektant czerpie inspiracje. To bardzo zwiększa społeczną świadomość o ruchu handmade i dzięki temu to wszystko ma szansę iść w dobrym kierunku. Na to jednak potrzebny jest czas. W Warszawie są już sklepy z handmadem, które świetnie prosperują. Bydgoszcz jeszcze jest mocno rozespana w tym temacie, ale powoli się rozbudzamy (śmiech).

Otwarta Pracownia Sitodruku jest dla każdego?
Tak. Staramy się nie tylko realizować komercyjne zamówienia, ale też jak najczęściej pokazywać sitodruk od kuchni. Na warsztaty przychodzą do nas dzieci, grupy młodzieży ze szkół, dorośli… Można nie tylko zobaczyć nasze sprzęty poligraficzne w trakcie całego procesu, ale i wykonać wszystko samemu, na własnym projekcie, z przygotowaniem matrycy, przejściem etapu naświetlania. Wielu uczestników zaraża się naszą pasją, a nawet proponuje nam pomoc wolontaryjną, byleby móc jeszcze coś fajnego z nami porobić.

Latem ruszacie z projektem „Kolorowanki bydgoskie”. Odebrałaś stypendium od prezydenta na ten cel, gratuluję.
Tak, dziękuję. Z okazji 670-lecia Bydgoszczy wydana zostanie kolorowanka stworzona pod naszymi skrzydłami przez rodziców z dziećmi. Będziemy ją rozdawać małym bydgoszczanom podczas imprezy wieńczącej projekt.

Bydgoszcz zachwyca czy raczej razi jako przestrzeń miejska? Dużo byś w niej „pokolorowała” po swojemu?
Sporo, ale widzę też, jak miasto się zmieniło przez te piętnaście lat, które tutaj spędziłam. Wyładniało. A dla mnie jest idealne pod względem wielkości - nie za duże, nie za małe. Ma swój klimat. Mogłoby być więcej działających ludzi, pozytywnie zakręconych, ale nie będę narzekać, bo trochę ich mamy. Wiadomo, jest dużo kiczu w lokalnym marketingu. Rażą mnie szyldy i witryny przy głównych ulicach, ale cieszą na przykład retro ściany. Wierzę, że czas sam nam nieco tę naszą Bydgoszcz pokoloruje…

Katarzyna Kowalczyk

właścicielka Bydgoskiego Handmade Roomu, plastyczka, filolożka polska i filmoznawczyni, prowadzi Otwartą Pracownię Sitodruku, pomysłodawczyni i organizatorka Targów Rzeczy Wyjątkowych „Rękoczyny”, pochodzi z Pakości pod Inowrocławiem, z Bydgoszczą związana jest od 15 lat.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Dlaczego chleb podrożał? Ile zapłacimy za bochenek?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty