Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pani z przytuliska

Justyna Król
Tomek Czachorowski
Rozmowy telefoniczne to nie to samo, co dialog przy stole, przy wspólnym posiłku. W domach dziś brakuje stołu - z Benigną Olszewską*, laureatką Orderu Uśmiechu, rozmawia Justyna Król.

Porozmawiajmy o Pani.
A jeśli nic z tego nie wyjdzie? Jestem spod znaku Ryb, a ryby lubią wodę i płaczą… Nie umiem opowiadać o sobie. O swoim życiu.

Warto się podzielić tą historią…
Jestem rodowitą szubinianką, urodziłam się w czasie wojny i byłam zwiastunem dobrej nadziei dla moich rodziców, którzy wiele przeszli. Był to rok 1941, mieliśmy dach nad głową, przeżyliśmy ten koszmar, ale dopiero po wojnie zaczęło się dla mnie szczęśliwe dzieciństwo.

Ma Pani rodzeństwo?
Tak, młodsze - siostrę Bożenę i brata Janusza. Bardzo się kochamy. Przepraszam za łzy, ale dziś jest rocznica śmierci mojej mamy i przy niej jestem myślami…

To ona prowadzała Panią do podstawówki w Szubinie?
Tak, do „jedynki”. Miałam wspaniałych wychowawców. To oni wraz z rodzicami ukształtowali mnie, mój charakter. Potem było liceum w Kcyni, studium nauczycielskie w Bydgoszczy i finalnie studia w Gdańsku, na wydziale techniki. Zostałam więc nauczycielką.

Pamięta Pani szkołę, w której zaczęła pracę w zawodzie?
Oczywiście! Była to szkoła podstawowa w Kowalewie koło Szubina. Od razu pokochałam te dzieci, pamiętam każde z nich do dziś. Panowała wówczas bieda, ludzie gospodarzyli, jak potrafili. Panie zajmowały się domami, ojcowie zarabiali, ale mieli czas na to, by z dziećmi lekcje odrobić, porozmawiać, pobyć. Z łezką w oku wspominam te czasy. Sporo z wychowanków spotykam dzisiaj na ulicy, opowiadają mi o dzieciach, wnukach… Tak, część z nich już została dziadkami. Lubimy razem powspominać, organizujemy spotkania po latach.

Uczyła Pani techniki?
Tak, to był mój przedmiot, straszny (śmiech), ale przydatny. Na zajęciach stykaliśmy się z różnymi zadaniami. Było gotowanie, prace z drewnem, metalem, ale i elektroniką. Trochę takie przystosowanie do życia. Wykonywaliśmy razem podstawowe prace. Każdy z moich byłych uczniów na pewno potrafi wbić gwóźdź.

Dziś ludzie kojarzą Panią przede wszystkim z szubińską Krainą Uśmiechu.
To wyjątkowe miejsce. Dzieci, z różnymi potrzebami przychodzą tu od ponad dwudziestu lat. Niektórzy z moich podopiecznych mają już dzieci i je tu wysyłają. Stało się to opcją dla pokoleń.

Jak to się wszystko zaczęło?
Ksiądz Jan Kątny, niestety już nieżyjący, wymyślił, aby stworzyć miejsce, gdzie mogłyby się spotykać dzieci z różnymi potrzebami. Tak powstało przytulisko, z czasem ochrzczone Krainą Uśmiechu. Z tym tworem, który, jak się okazało, był i jest niesamowicie potrzebny, związałam najdłuższy rozdział mojego życia.

Był rok 1992…
Owszem, już pierwsze nasze wspólne dni były wspaniałe. Od początku spotykaliśmy się codziennie. Najpierw funkcjonowaliśmy w salce katechetycznej przy kościele św. Marcina w Szubinie. Poczta pantoflowa zadziałała… Dzieci zaczęły się schodzić w coraz większym gronie, w wieku od kilku do kilkunastu lat. Sami też kontaktowaliśmy się z rodzinami, w których była największa potrzeba wsparcia. Najbardziej tłoczno było zawsze zimą, bo w domach bywało niedogrzane, a u nas skromnie, ale jednak ciepło.

„Kraina” sporo wędrowała…
Zanim na dobre osiedliliśmy się w naszym obecnym budynku, działaliśmy w Domu Kultury, w podziemiach szubińskiego liceum. Buszowaliśmy wszędzie, trochę przeszkadzając, ale wszędzie nam było dobrze. Kilka razy wracaliśmy do księdza, który zawsze pomagał nam, jak mógł.

Lata mijają, dzieci i młodzież zmieniają się…
Tak, ale nie można ich porównywać. Czasy się zmieniają, tempo życia wzrasta, rodzice żyją inaczej, więc ich dzieci również muszą się zmierzyć z taką rzeczywistością.

Jak Pani przyjęła informację o otrzymaniu Orderu Uśmiechu? To prestiżowa, międzynarodowa nagroda za wybitne działania…
Znowu się wzruszę. W ogóle się tego nie spodziewałam. Taka nagroda dla mnie? Czuję się zaszczycona, a jednocześnie nadal nie dowierzam, że o mnie chodzi.

Z tego, co wiem, wiele osób zabiegało o to, by Panią doceniono. Robi Pani coś pięknego.
Na pewno ważnego. Dzieci przychodzą, tulą się. Potrzebują ciepła, ale też rozmowy. Nie wszystkie potrafią rozmawiać. W „Krainie” uczą się sztuki komunikacji. Dyskutować, przyznawać do winy, w zdrowy sposób wyrażać uczucia…

Jak to wygląda?
Za każdym razem siadamy w tak zwanym Kręgu Przyjaźni. Dzieci mają wtedy czas, by „wyprać” swoje sprawy na forum. Jeśli ktoś ma z kimś jakiś konflikt, problem, coś go zabolało, czegoś nie rozumie, mówi o tym i razem analizujemy sytuację. Czasem są to sprawy bardzo osobiste, ale w naszym kręgu daje się je załatwić. Dzieci uczą się słów „dziękuję” oraz „przepraszam”, a przez to szacunku do siebie nawzajem. Do domu nie zabierają złych napięć, wychodzą oczyszczone, dbamy o to za każdym razem.

Tych słów brakuje w ich domach?
Wiadomo, że są to dzieci z różnych domów. Nie oceniamy się, ale współdziałamy. Staramy się rozwijać przez zabawę, ale też odrabiamy razem lekcje. Codziennie. Ilu ja już rzeczy musiałam się uczyć na nowo w tym wieku - np. z chemii, wzory kwasów, pamięta je pani? Ja tak (śmiech).

Codziennie między godziną 16 a 19 jest Pani tutaj. Dla nich…
Tak, ale satysfakcja jest duża. Ostatnio z jednym chłopcem bardzo długo powtarzaliśmy historię, z niecierpliwością czekam na to, jak pójdzie mu test. Trzymam kciuki i z każdego sukcesu cieszę się całym sercem.

Materiału jest dużo?
Oj tak. Przesadzają z tymi zadaniami domowymi, nauka powinna odbywać się w szkole. Bywa, że dzieci płaczą odrabiając lekcje, tak są wyczerpane. Ile można… Te bystrzejsze jakoś dają radę, ale wiadomo, że każdy jest z czegoś mocniejszy, z czegoś słabszy.

Sama Pani się tym wszystkim zajmuje?
Pomagają mi wolontariusze. Tak się narzeka na dzisiejszą młodzież, a potrafią bezinteresownie wspierać innych.

Została Pani nagrodzona również przez Młodzieżową Radę Miejską w Szubinie.
W roku minionym za okazaną pomoc dla dzieci i młodzieży. A teraz ten order. Gimnazjaliści napisali projekt „Poznaj Krainę Uśmiechu” i w ten sposób o naszych działaniach zrobiło się głośno.

Słyszałam, że w „Krainie” jest jak w domu.
Miło to słyszeć. Staramy się, by było jak najlepiej. Tworzą się tu więzi na lata, a cementują je wspólne chwile i nasze tradycje. Co roku łamiemy się opłatkiem, dzielimy jajkiem. Z początkiem grudnia robimy i zdobimy pierniki, a przed samymi świętami lepimy pierogi. Zawsze kilkaset. Dzieci są bardzo sprawne manualnie. Wielkanoc jest zawsze piękna i kolorowa, świąteczne śniadanie również przygotowujemy sami. Wspólnie zmawiamy modlitwę, spożywamy poświęcone potrawy.

Jest tu bardzo twórczo!
I wesoło. Malujemy, rysujemy, wycinamy, kleimy, bawimy się jak nam wyobraźnia podpowie. Dużo rozmawiamy o marzeniach. Skonstruowaliśmy rakietę z tektury i robiliśmy sobie w niej zdjęcia. A co! Nie ma rzeczy niemożliwych… Kochamy taniec w każdej postaci. I muzykę, muzyka musi grać, ma być wesoło. I jest.

Kilka lat temu głośno było o projekcie podróżniczym, skąd na to środki?
W sumie zawsze od dobrych ludzi. Nie mamy wiele, ale mamy chęci i potrafimy realizować nasze plany. Zwiedziliśmy Szwecję, Paryż, Wenecję… Oczywiście te w naszej okolicy, ale podczas zajęć geograficznych zahaczaliśmy o te zagraniczne. Edukujemy się, doświadczając. Wyprawa starym busem kilka kilometrów poza miasto, z życzliwym kierowcą, który zasponsorował nam przejazd, może stać się niesamowitą przygodą. Bardzo lubimy ogniska i wszędzie zabieramy ze sobą jedzenie. To się trochę kłóci z moim duchem harcerskim, ale z kolei jest znamieniem dzisiejszych czasów. Dzieci przy ognisku chcą jeść, grillować…

A Pani?
Ogień to dla mnie synonim spotkań w kręgu, czasu na wspomnienia, piosenkę, refleksję. Jedzenie było niedopuszczalne.

Jak się zaczęła Pani przygoda z harcerstwem?
Strasznie. Nie było domu harcerza, tylko nieduży kącik, wydzielony w budynku partii. Wszyscy marzyliśmy o własnej siedzibie. Próba na harcerza była czymś okropnym. Miałam wtedy kilkanaście lat. Był w harcerstwie okres, gdy wzorowano się na pionierach ze Związku Radzieckiego. Nie wszystkim to odpowiadało i nadszedł czas zmian, swoiste odrodzenie. Wtedy właśnie przecierałam swoje szlaki. Zebrała się grupa dziewcząt. Musieliśmy poznać historię, piosenki, zasady, zdać egzaminy. Sprawdzano nasze umiejętności, nie każdy się nadawał. Przyrzeczenie składałam 1 maja 1957 roku. W sierpniu pojechaliśmy na pierwszy obóz. W domu miałam duże poparcie, mój ojciec przed wojną był harcerzem, a nawet drużynowym przez chwilę. Duchem harcerstwa można się zarazić. Tego się nie da opowiedzieć, to trzeba przeżyć.

Pierwszy obóz był szkołą przetrwania?
Zdecydowanie. To było w Smerzynie. Musiałyśmy postawić cały obóz. Namioty był bardzo ciężkie, trzeba było wyciąć maszt, postawić go na środku namiotu, by go wiatr nie przewrócił. Potem należało zmontować prycze, by się nie rozsypały, bez żadnej instrukcji. Było kilka młotków na grupę, więc posiłkowałyśmy się kamieniami. Trzeba było zrobić też materac. Dostawało się siennik i słomą ze stogu trzeba było go wypełnić. Sufit w namiocie był tak dziurawy, jakby się patrzyło w gwiazdy. Gdy padał deszcz, wszystko było mokre. A zdarzały się burze z błyskawicami. Tej pierwszej nocy nikt nie spał, cały obóz drżał. Wtedy też powstała nasza pierwsza piosenka obozowa. Następnego dnia trzeba było wprowadzić w jezioro kładkę. Woda była tylko w jeziorze, myliśmy w niej swoje menażki i siebie. Czasem dyżurni nosili wodę w kotłach z okolicznego PGR-u. Kuchnia wyłącznie polowa. Trzeba było też postawić stoły, żerdzi oraz ławki, wykopać dół pod latrynę…

Sporo pracy jak na wakacje nastolatki…
Było ciężko, ale nikt nie jęczał. Rodzice nie przyjeżdżali, bo nie było samochodów. Nie dzwonili, bo nie mieli komórek. Tak przez dwa tygodnie uczyliśmy się obozowego życia.

Nie był to obóz koedukacyjny?
Nie, mieliśmy namioty w dwóch różnych miejscach. Z chłopakami spotykaliśmy się tylko w stołówce, podczas posiłków.

Co daje harcerstwo?
Odporność, szacunek do drugiego człowieka i własnej pracy, radość, chęć działania. Zbieraliśmy odznaki za sprawności i nosiliśmy je z dumą. Zdobywanie ich uczyło też konsekwencji - pracę, którą się zaczęło, trzeba było zawsze skończyć. To wszystko uczy też pokory.

Po latach pewnie miło się to wspomina…
Dziś ja i moi wychowawcy z harcerstwa mamy ten sam kolor włosów i mówimy do siebie po imieniu. Nadal się spotykamy i działamy. Harcerstwo pomogło mi też w pracy zawodowej. Bardzo długo prowadziłam zastęp harcerski - XI Drużynę im. Marii Konopnickiej. Najbardziej zawsze przeżywałam przysięgi moich podopiecznych. Ich trwałość wiązała się dla mnie z odpowiedzialnością moralną.

Dziś nic już nie jest tak trwałe jak kiedyś.
Czasy są podłe. Ludzie nie radzą sobie z problemami, tylko poddają się. Zadaniem harcerza było pokonywanie trudności z uśmiechem. Staram się z nim iść przez całe życie i tego uczę w „Krainie”, mimo przeciwności losu. W życiu trzeba szukać kolorytu, korzystać z wyobraźni, cieszyć się chwilą, doceniać to, co się ma…

Jest z tym problem?
Dzieci są bardzo różne. Rodzice dziś mają dla nich mało czasu, dużo pracują.

W dobie tak rozwiniętych technologii. Czy nie powinny nam one raczej ułatwiać życia?
W teorii. W praktyce uzależniają, zabierają czas. Służą wygodnictwu i niestety nie zbliżają ludzi do siebie. Rozmowy telefoniczne to nie to samo, co dialog przy stole, przy wspólnym posiłku. W domach dziś brakuje stołu.

Nie ma czasu na wspólne posiłki?
Kiedyś też ludzie mieli dużo obowiązków. Obiady robiło się dwudaniowe, a pralki nie były automatyczne. Jednak mama piorąc, potrafiła posadzić dziecko obok i przepytać, czego się nauczyło. Dzieci miały też więcej obowiązków w domu, uczyły się życia w ten sposób. Teraz mają wszystko gotowe, podsuwane po nos. Odnoszę wrażenie, że rodzice w tym codziennym pędzie przestają dostrzegać, co się tak naprawdę dzieje z ich pociechami. Dzieci przesiadują przy komputerach, zatracają się w cyfrowym świecie. Zapominają o tym, by się poruszać, iść na podwórko, do rówieśników. Wszystko się dziś przewartościowało, niestety… To idzie w złym kierunku. Tracimy umiejętność rozmowy twarzą w twarz.

Nie używa Pani komórki?
Miałam, ale wyrzuciłam. Spaceruję ulicami Szubina i słyszę, jak ludzie na każdym rogu „wiszą na telefonach”, prowadząc rozmowy o niczym, opowiadając, co robią w danej chwili - zamiast skupić się na jej pięknie.

*Benigna Olszewska

Wybitny pedagog, rodowita szubinianka, od 23 lat prowadzi przytulisko „Kraina Uśmiechu” w swym rodzinnym mieście, w minionym tygodniu odebrała prestiżową, międzynarodową nagrodę Order Uśmiechu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!