Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Parszywy los parobka

Redakcja
Wiedziała cała wieś i wielu ludzi w gminie z wójtem na czele. O gehennie niepełnosprawnego Janusza K. mówiło się nawet na wiejskich zebraniach. I co? I nic. Trzeba było śmierci człowieka, by sprawiedliwości mogło stać się zadość.

<!** Image 3 align=none alt="Image 221671" sub="Ludzie opowiadają, że Janusz K. mieszkał w piwnicy w nieludzkich warunkach i ciężko harował dla gospodarzy. Kiedy jechał na pole, zawsze na przyczepie albo na pługu. Nigdy w kabinie. Bo śmierdział gospodarzowi. [Fot. Piotr Schutta]">

Wiedziała cała wieś i wielu ludzi w gminie z wójtem na czele. O gehennie niepełnosprawnego Janusza K. mówiło się nawet na wiejskich zebraniach. I co? I nic. Trzeba było śmierci człowieka, by sprawiedliwości mogło stać się zadość.

Młody mężczyzna grabi liście na trawniku przed domem. Szczupły szatyn, średniego wzrostu, ubrany w robocze ciuchy. Wyrazu twarzy nie widać, bo zdjęcie jest nieduże i nieostre, postać malutka. Wykonano je chyba na początku lat 90.

- A zobaczyłby go pan ze dwa lata temu, krótko przed śmiercią. Tak chodził - Bożena Z. wygina się w pałąk i z głową na wysokości kolan ledwo ciągnie nogi po podłodze.<!** reklama>

- Chłopa zaszczutego i bitego by pan zobaczył! Parobka z niego zrobili. Raz widziałem, jak go żona gospodarza dopadła za stodołą, bo chyba przysnął ze zmęczenia. Wtedy całą noc słomę wozili, a on chłopaczyna układał. Pałą go lała, a on tylko ręką się zasłaniał i krzyczał: „Nie bij, nie bij” - Jan T. przysięga, że widział to na własne oczy. Tak zeznał na policji i powie to samo w sądzie.

Brudny, zarośnięty, bez zębów

Rozprawa za kilka dni. W sądzie w Grudziądzu za barierką dla świadków stanie blisko 30 osób.

- Zeznania niektórych, złożone w postępowaniu prokuratorskim, są naprawdę drastyczne - nie ukrywa Bogdan Tężycki, prezes Sądu Rejonowego w Grudziądzu, gdzie wkrótce odbędzie się druga rozprawa w sprawie o znęcanie się nad Januszem K. On sam do sądu nie przybędzie. Zmarł na początku 2012 roku. Miał 49 lat. Ludzie we wsi opowiadają, że ważył 42 kilogramy.

- Brudny, zarośnięty, bez zębów, wszędzie siniaki. Widać było, że jest bity. Wrak człowieka to był. Często bez butów chodził i z przyrodzeniem na wierzchu, bo jego ubranie to były łachmany. Półnagi był - Elżbieta W. nie może spokojnie o tym opowiadać.

Jej rodzice przygarnęli upośledzonego umysłowo Janusza K., gdy była dziewczynką. Przyszedł do gospodarstwa Bronisławy i Zbigniewa Ż.-T. jako 18-letni wychowanek grudziądzkiego domu dziecka na tak zwane usamodzielnienie. Gospodarze otrzymali świadczenie socjalne, a chłopak dom. Pracował ciężko przy zwierzętach i w polu, ale miał własny kąt, wyżywienie i życzliwych opiekunów.

- Razem z siostrą nauczyłyśmy go trochę czytać i pisać. Mówił na mnie „sioskra”- wspomina Elżbieta W.

- Jak byli jeszcze na gospodarstwie starzy Ż.-T., to on miał dobrze. Dbali o niego. Pokój mu urządzili, gajerek miał, do kościoła go wozili, na rowerze śmigał do sklepu, wiadomo. Ale jak starzy się wyprowadzili po tym, gdy pokłócili się z młodymi, to wszystko dobre się dla niego skończyło. Ja tam z nimi nie chcę mieć nic do czynienia - macha ręką trzydziestoparoletni mężczyzna przed sklepem. Woli się nie przedstawiać. Dziwi się tylko, że przez lata sprawą Janusza K. nie zajął się Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej w Świeciu nad Osą.

- Ludzie opowiadają, że jak GOPS tam przyjeżdżał na kontrole, to oni już przedtem o tym wiedzieli i sadzali go w pokoju przed telewizorem z pilotem w ręku, a on nawet nie wiedział, jak go obsługiwać. Panie, ale co tu dużo gadać, wystarczyło spojrzeć na niego. Chciałby pan boso w polu pracować albo na bosaka gnój wywalać? - dodaje mężczyzna.

Skąd tyle siniaków?

W styczniu 2006 roku na Janusza K. spojrzał lekarz ze szpitala w pobliskim Łasinie i załamał ręce. Bez chwili wahania dyrekcja szpitala powiadomiła organa ścigania. Grudziądzka policja wszczęła śledztwo, chcąc wyjaśnić choćby to, skąd na całym ciele Janusza K. tyle otarć, tyle ran i siniaków.

- Mężczyznę przywieźli wieczorem do szpitala jego opiekunowie z informacją, że skarży się na bóle brzucha. Ale lekarz stwierdził również niedożywienie i odwodnienie organizmu pacjenta. Poza tym chory miał liczne rany twarzy i sklepienia czaszki, rany tłuczone i otarcia w okolicach barku, bioder, na kolanach i na łokciach - czyta w aktach śledztwa Bogdan Tężycki.

Po dwóch tygodniach spędzonych na skromnym szpitalnym wikcie mężczyzna wrócił pod dach swoich opiekunów podleczony, nawet przytył. W szpitalu zaproponowano umieszczenie go w placówce opiekuńczej, ale młodzi gospodarze Hanna i Leszek Ż.-T. nie zgodzili się na to. Tak przynajmniej wynika z akt sprawy. Dlaczego ich głos był decydujący, mimo że Janusz K. nie był osobą ubezwłasnowolnioną? Nikt nie umie dzisiaj na to pytanie odpowiedzieć.

- Widziałam, jak Hanna Ż.-T. biła go kijem, a on tylko ręce skrzyżował i błagał, żeby przestała. Może od tego miał te siniaki na rękach? Leszka też raz widziałam w akcji - opowiada Bożena Z., która mieszka naprzeciwko gospodarstwa, w którym żył Janusz K. Pamięta dobrze dzień, w którym zginęły dwa świniaki, a Janusz wrócił cały pokrwawiony.

- Przyjechała policja, świniaki się znalazły, szkoda tylko, że żaden z policjantów nie zwrócił uwagi, dlaczego Janusz jest we krwi. Co by nie zrobił, to był bity - mówi kobieta. Przyznaje, że zwierzęta znalazły się... u niej. Zagnała je, bo wałęsały się bezpańsko. Łatwo zostały zidentyfikowane po numerach.

Policyjne postępowanie w sprawie obrażeń wykrytych w szpitalu utknęło w martwym punkcie, ponieważ nie było świadków. Znajomi, sąsiedzi, pracownicy socjalni, ludzie z różnych powodów odwiedzający gospodarstwo młodych Ż.-T. nie mogli sobie przypomnieć niczego niepojącego na temat Janusza K.

„Wiechu zrób coś, bo nie idzie na to patrzeć”

- Pewnie to było już później, kiedy zaczepił mnie jeden z ich sąsiadów i mówi: „Wiechu zrób coś, bo nie idzie na to patrzeć”. Zapytałem go wtedy, dlaczego sam nie powiedział prawdy prokuratorowi, kiedy był przesłuchiwany w 2006 roku - mówi otwarcie Wiesław Mosiołek, technik weterynarii ze Świecia nad Osą, praktujący w tym terenie od ponad 30 lat. O smutnym losie Janusza K. wie dużo, bo w przeszłości próbował mu pomóc.

- Kilka lat temu poruszyłem temat na zebraniu sołectwa Świecie nad Osą i poprosiłem wójta o interwencję. Wszystko jest w protokołach zebrania. Z sześćdziesiąt osób było na sali - zapewnia weterynarz.

Wójt przekazał sprawę do GOPS, ale wizyta pracownika socjalnego nie wykazała niczego niepokojącego.

- Zapytałem wówczas wójta, czy ta wizyta była zapowiedziana. Przyznał, że tak - dodaje Wiesław Mosiołek. Pamięta, że nie dał za wygraną i po jakimś czasie opieka społeczna wyruszyła do gospodarstwa Ż.-T. jeszcze raz. Tym razem bez zapowiedzi, a w pobliskiej szkole ulokował się patrol policji. To na wypadek, gdyby gospodarze nie chcieli wpuścić pracownika GOPS na teren obejścia.

Wpuścili jednak i okazało się, że większość spostrzeżeń Mosiołka dotyczących złego traktowania i fatalnego stanu Janusza K. nie mijała się z prawdą. Problem w tym, że dzisiaj Wiesław Mosiołek jest jedynym człowiekiem, który to potwierdza. W GOPS twierdzą bowiem, że żadna wizyta w miejscu zamieszkania Janusza K. nie wzbudziła zastrzeżeń pracowników socjalnych i żadna z nich nie była wcześniej anonsowana.

- Jak to? Zadzwoniłem do osoby, która przeprowadzała tę kontrolę, i usłyszałem, że większość moich informacji jest prawdziwa. Pamiętam nawet, że ta pani dodała, tak między nami, iż nie spodziewała się czegoś takiego po tej rodzinie - przypomina sobie Wiesław Mosiołek.

Co innego twierdzi dzisiaj Małgorzata Deręgowska, kierowniczka GOPS w Świeciu nad Osą. - Byłam tam dwa razy. Mężczyzna wyglądał zawsze normalnie - jak ktoś pracujący w gospodarstwie. Miał swój pokój, w środku leżała jego piżama. Jeśli człowiek wyrzuca obornik, to nie będzie przecież pachniał perfumami - zauważa kierowniczka GOPS i dodaje, że bardzo zależy jej na tym, by ludzie powiedzieli w sądzie prawdę, jakakolwiek by ona była.

- Szkoda, że wtedy, w 2006 nie powiedzieli. Dzisiaj ten człowiek by żył - głośno myśli Wiesław Mosiołek. Dlaczego teraz, po śmierci Janusza K., ludzie zdecydowali się mówić? - Nie wiem, może sumienie ich ruszyło.

Czekamy na sprawiedliwy wyrok

Przed sądem trudne zadanie. Świadków obciążających małżeństwo Ż.-T. jest sporo, ale prawdą jest również to, że rodzina ta ma wielu wrogów. Dowodem tego są liczne spory, w które bywa angażowana policja, i kilka spraw sądowych.

- Jesteśmy szykanowani, nasze dzieci są prześladowane w szkołach. Ci ludzie nie mówią prawdy. Są to osoby, z którymi mamy konflikt. Gdy Janusz żył, to mówił, jak mu jest, i zarzuty tych ludzi nie miały racji bytu - tłumaczy Hanna Ż.-T. Zapytana o pobyt Janusza K. w szpitalu w Łasinie, postanawia zakończyć rozmowę. - Ja nie będę się nad tym rozwodziła. Dość już powiedziałam. Będzie sprawa w sądzie. Czekamy na sprawiedliwy wyrok.

- Gdy Janusz żył, to był zastraszony i nauczony, żeby mówić: „Pani Hania dobra, pani Hania dobra”. Mieszkał w kotłowni, a nie w pokoju, do którego zapraszano pracowników opieki społecznej. Jadł żarcie dla świń i zabierał suchy chleb psom. A kąpał się w bagienku, w którym pływają kaczki. Tak mu tam było dobrze - kwituje z oburzeniem Elżbieta W., siostra oskarżonego rolnika.

Nie da się ukryć, że w tle sprawy Janusza K. jest poważny konflikt rodzinny. Bronisława i Zbigniew Ż.-T. do dziś nie rozmawiają z synem Leszkiem. Próbowali nawet cofnąć notarialne przekazanie gospodarstwa synowi, ale przegrali w sądzie.


Fakty

Trzy tomy drastycznych zeznań

Akta śledztwa wszczętego w ubiegłym roku, po śmierci Janusa K., liczą trzy tomy. Początkowo postępowanie prowadzone było w kierunku nieumyślnego spowodowania śmierci. Biegli wykluczyli jednak udział osób trzecich, więc do odrębnego postępowania przekazano te wątki, które mówiły o psychicznym i fizycznym znęcaniu się nad zmarłym. Wiosną 2013 roku do Sądu Rejonowego w Grudziądzu trafił akt oskarżenia przeciwko małżeństwu Ż.-T. 7 października odbędzie się druga rozprawa, podczas której przesłuchiwani będą świadkowie.

Hanna i Leszek Ż.-T. są oskarżeni o to, że w okresie od czerwca 2006 do stycznia 2012 znęcali się nad Januszem K., m.in. w ten sposób, że wielokrotnie bili go różnymi przedmiotami, dawali resztki jedzenia i zmuszali do ciężkiej pracy w gospodarstwie, traktując go jak parobka. Za czyny te grozi do 5 lat więzienia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!